Recenzja serialu

Zorro (2007)
Mauricio Cruz
James Ordonez
Christian Meier
Marlene Favela

Cukierkowy bohater

Niedawno, w ramach powrotu do czasów dzieciństwa, postanowiłam obejrzeć seriale, które podobały się, gdy miałam nieco mniej lat. Tak odnalazłam "Zorra" z 1957 roku. Przeglądając stronę Filmwebu,
Niedawno, w ramach powrotu do czasów dzieciństwa, postanowiłam obejrzeć seriale, które podobały się, gdy miałam nieco mniej lat. Tak odnalazłam "Zorra" z 1957 roku. Przeglądając stronę Filmwebu, natrafiłam na "Zorro: La espada y la rosa", jego latynoamerykański odpowiednik. Zdecydowałam się, obejrzeć go i sprawdzić, czy trzyma poziom oryginalnej wersji. Jedno z góry było dla mnie pewne, tego serialu nie da się ocenić, bez porównania go do oryginału wyprodukowanego przez samego Walta Disneya.

Głównym bohaterem jest znany wszystkim Diego de la Vega (Christian Meier), młody bogacz, który pod osłoną nocy, walczy ze złem. Oraz córka gubernatora Esmeralda Sánchez de Moncada (Marlene Favela), która w Hiszpanii, wywołuje skandal, uciekając ze ślubnego kobierca, by uniknąć małżeństwa z bogatym starcem. Na jej nieszczęście do ślubu dochodzi, a "pan młody" umiera tuż po złożeniu przysięgi małżeńskiej. Esmeralda przejmuje jego majątek i wraz z rodziną udaje się do Los Angeles, gdzie jej ojciec ma pełnić funkcję gubernatora. Tam z powodu rożnych zawiłości poznaje tajemniczego El Zorro, pod którego maską ukrywa się Diego, chroniący biednych przed nadużyciami ze strony podłego komendanta Montero (Harry Geithner).

Muszę powiedzieć, że nie jestem zachwycona produkcją Telemundo i RTI. Przyznaję, że mimo wszystko należy mu się pochwała za kostiumy dobrze odzwierciedlające ówczesną modę. Jednak na tym realizm w serialu się kończy. Po pierwsze, kompletnie nie czuć, że akcja toczy się w Kalifornii z początków XIX wieku. Po drugie, nie widać bezduszności systemu kolonialnego w chylącym się ku upadkowi hiszpańskim imperium. W powietrzu nie wyczuwa się strachu ani atmosfery zagrożenia z powodu okrutnego komendanta Montero. Można chwilami pomyśleć, że gdyby nie jakiś zamaskowany mężczyzna, życie ludzi w Los Angeles nie byłoby takie straszne. Kolejnym minusem serialu jest główny bohater, Diego. Ten z wersji z 1957 roku miał wyraźne poczucie misji, walki z tyranią. Niekiedy poświęcał nawet własne szczęście, by dalej móc walczyć ze złem. W kolumbijskim odpowiedniku de la Vega to osobnik sprawiający wrażenie mężczyzny, który naczytał się za dużo powieści przygodowych i teraz ma kaprys, by od czasu do czasu pobawić się w obrońcę uciśnionych. Jako Zorro wcale nie jest lepszy. "Nowy" Zorro w ogóle nie umywa się do "starego". Jest mdły, nijaki, brak mu charyzmy i sprytu, swojego poprzednika z lat 50-tych. Nie rozsiewa wokół siebie aury tajemnicy, delikatnej nutki romantyzmu i dreszczyku emocji, jakich doświadczaliśmy w starszym wydaniu. Kuleją również inne, kluczowe dla przygód Zorra postacie. Bernardo, jak wszyscy wiemy, był nie tylko służącym Diega, ale również jego wiernym kompanem i przede wszystkim przyjacielem. Bez jego pomocy wiele jego misji zakończyłoby się niepowodzeniem. Jednak tutaj jego postać została zmarginalizowana i ograniczona do funkcji parobka, który niewolniczo służy Diegowi i mówi do niego "panie". Młody de la Vega traktuje go z góry i postrzega jako pospolitego wieśniaka, pracującego w majątku jego ojca. Taki stan rzeczy działa bardzo na niekorzyść serialu. Sierżant Garcia, który dodawał przygodom "lisa" odrobinę komizmu, jest niewyraźny, a jego postać nie śmieszy. Nawet sam Montero jest mało przekonujący w swej podłości. Serial rozczarowuje również pod względem akcji. Jest jej mało, natomiast miłości - aż za dużo. Scen walki jest bardzo niewiele i są pokazane dość kiepsko. W ich trakcie dla głównego bohatera najważniejszą rzeczą nie jest pokonanie przeciwnika, lecz uwodzicielskie machanie peleryną w celu zrobienia, jak najlepszego wrażenia na przyglądającej się akurat pojedynkowi senioricie.

Serial nie ustrzegł się również zapożyczeń z innych filmów przygodowych. Znajdziemy tu wątki żywcem zgapione z "Piraci z Karaibów: Klątwa Czarnej Perły (2003)Piratów z Karaibów" oraz przygód "Indiany Jonesa" . Co wypada niewiarygodnie śmiesznie, obnażając tylko słabość scenariusza, niemoc twórców oraz brak jakichkolwiek pomysłów, na ciekawe rozwinięcie akcji. Aktorzy, jak na południowoamerykańską produkcję, wypadają całkiem nieźle. Jednak to wszystko przepada w całej masie wad, od których wymieniania można się uśmiać jak koń.

"Zorro: La espada y la rosa" nie powala na kolana. Jest produkcją, w której sprofanowano postać będącą ikoną kina spod znaku płaszcza i szpady. Z nieustraszonego, stającego w obronie słabszych buntownika zrobiono XIX-wiecznego lovelasa, z przylizanymi włoskami, słabeusza bez charakteru.

Serial jest skierowany głownie do stereotypowych gospodyń domowych, które włączają go sobie w przerwie między "M jak Miłość" a "Morzem miłości", a także nastolatek. Czyli do osób o bardzo prymitywnym lub jeszcze nie ukształtowanym guście, którym do szczęścia wystarczy przystojny odtwórca głównej roli oraz zawiła, rozwlekła historia miłosna. Fani kina przygodowego i wielbiciele "Zorra" z 1957 roku, tacy jak ja, strasznie się na nim wynudzą. Dlatego tym drugim radzę omijać ten serial szerokim łukiem.
1 10
Moja ocena serialu:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones