"Matador", jak to u Almódovara, jest kwintesencją tandety, melodramatu, dramatu przeradzającego się w czarną komedię i na odwrót.
Kobieta-mężczyzna, słońce-księżyc, seks-śmierć, namiętność-walka. Dużo czerwieni i krwi. Jeden z najbardziej kiczowatych motywów, jaki można sobie wyobrazić: śmierć kochanków podczas orgazmu. A w tle zaćmienie słońca. Mało kto potrafi tak malować obrazy filmowe, że one naprawdę są "w ramach", są umowne, ale jednocześnie się w nie wierzy. Mało kto potrafi tak bawić się kiczem, jak Almódovar, a w tej zabawie nie być bezlitośnie ironiczny, tylko ironiczny z czułością. Ja myślę, że Almodóvar ma niebywałe szczęście, że urodził się w Hiszpanii, kraju, w którym kultura macho jest doprowadzona do absurdu, bo to daje takie pole do popisu... No i Hiszpania ma szczęście, że ktoś tak wspaniale potrafi się z tym wszystkim rozprawić i z tego radośnie czerpać. Bonus: młodziutki Banderas. Ale ogólnie to film raczej dla tych, co już się trochę z Pedro znają, zaczynać lepiej chyba od innych tytułów.